Mój pierwszy kontakt z ludźmi opozycji miał miejsce pod koniec lat siedemdziesiątych, kiedy z moją przyjaciółką Iwoną Filipowicz oraz kilkoma chłopakami z FTiMS-u, między innymi z Teosiem Klincewiczem, pojechaliśmy do Grudziądza, by rozdawać ulotki w obronie miejscowego działacza Zadrożyńskiego. Przed wyjazdem krótki kurs zachowania wobec bezpieki przeprowadzili nam Zosia Romaszewska i Konrad Bieliński. Wyjazd się nie udał, bo od razu na dworcu w Toruniu wszystkich nas zgarnęła bezpieka i porozwoziła po okolicznych aresztach. Z Iwoną i Teosiem trafiliśmy do Chełmna, szok, cela, jakaś brudna derka i twarda prycza. Dziwne, że byłyśmy z Iwoną w jednej celi, grałyśmy w ciupy znalezionymi kamykami, a obok Teoś ryczał „Mury”. Nie baliśmy się, byliśmy raczej zdziwieni, że tak szybko wszystko się skończyło. Potem rewizja w domu, rozmowa z ojcem, natrętny ubek, który wlókł się za nami z Zielonki na uczelnię. Ale poza tym – przygoda, i mimo że grozili nam wyrzuceniem rodziców z pracy a nas z uczelni, nic takiego się nie stało.
Potem spotkania w Mikrusie, ulotki, „Robotnik”, ciekawi i wartościowi ludzie. Jak się później okazało, nie wszyscy, bo w swoich papierach w IPN-ie po latach przeczytałam z tych spotkań bardzo szczegółowe relacje. Wówczas nie mieściło nam się w głowie, że ktoś w naszym wieku, kolega, przyjaciel mógłby kapować, a jednak…
Nagle, bardzo gwałtownie wybuchła Solidarność, organizowanie NZS-u na Politechnice, biblioteka z bibułą na UW, praca w Komisji Krajowej na Szpitalnej, gdzie poznałam Wacka, który wówczas, po odejściu z NOWEJ, prowadził w Grześkiem Wakulskim i Pawłem Sadowskim oficynę NSW1.
Jedną z książek tego wydawnictwa był tomik wierszy Kazimiery Iłłakowiczówny. Jakoś jesienią 1981 pojechałam do Poznania, odnalazłam stary, pachnący stęchlizną i kotami dom, w którym na ostatnim piętrze mieszkała poetka. Była niewidoma, biedna, opuszczona przez cały świat. Jakaś burkliwa kobieta z opieki społecznej nieufnie spoglądała na obcą młodą dziewczynę. Nikt pani Kazimiery nie odwiedzał od lat. Kruchutka dziewięćdziesięcioletnia staruszka wysłuchała mojej prośby o zgodę na publikację wierszy w drugim obiegu, po policzkach płynęły jej łzy, drżącymi palcami dotykała mojej twarzy i włosów, nie mogła uwierzyć, że ktoś jeszcze interesuje się jej twórczością, zwłaszcza młodzi. Ze wzruszenia odjęło mi mowę. Poetka opowiadała trochę o Piłsudskim, wypytywała o Solidarność, absolutnie przytomna, choć zamknięta w ponurym pokoju, w swej ciemności, przez lata odizolowana od świata. Książka wyszła z nastrojowymi grafikami Mai Filipowicz, wysłaliśmy autorce egzemplarze, w lutym 1983 dowiedziałam się o jej śmierci, już nie zdążyłam odwiedzić jej po raz drugi…
Solidarnościowy karnawał to był naprawdę cudowny czas. Nagle ludzie stali się dla siebie życzliwi, radośni, szczerzy. Zwykli ludzie, w sklepach (które zionęły pustkami), w tramwajach – wszędzie. Tysiące Polaków przestało się bać i przemykać ulicami. Wszyscy wydawali nam się wówczas jakoś tak bardziej szlachetni, nagle obudziła się duma, patriotyzm i wiara w to, że może być inaczej. Nieważne było to, że w telewizji wciąż słyszało się kłamstwa, że rządzili ci sami partyjniacy, że materialnie było bardzo ciężko. Na manifestacjach, przy białkowym powielaczu w Krajówce, byliśmy razem. Upojeni wolnością, szczęśliwi, że się udało!
No a potem, jak obuchem w łeb, opancerzone skoty i patrole na ulicach, aresztowania, wyroki w trybie nadzwyczajnym, śmierć górników z Wujka i świadomość, że zło pokonało kilka milionów porządnych ludzi.
Kiedy zamknęli Wacka, spotykaliśmy się z kolegami z Krajówki NZS-u (nielicznymi, którzy zostali), w domu Bożeny Zawiślak w Alejach Jerozolimskich. Baliśmy się naprawdę, nie wiadomo było nic, krążyły ponure wieści, że internowanych będą wywozić do Sojuza. Złamane strajki, straszne wyroki… Jeden z kolegów podpisał lojalkę, bo złapali go na ulicy z wierszem Miłosza i grozili kilkuletnim wyrokiem (nikomu nie zaszkodził, płakał, prosił nas o wybaczenie, ciekawe, co ma dziś w papierach IPN-u?).
Przygoda nagle przestała być przygodą. Zagrożenia stały się bardzo realne. Najgorszy był brak informacji o najbliższych, strach był potworny. Do dziś pamiętam walenie serca, gdy z plecakiem pełnym bibuły szłam ze Szpitalnej ulicą Chmielną (a właściwie wtedy jeszcze Rutkowskiego), i zza rogu, koło Zodiaku wyszedł prosto na mnie walący buciorami trzyosobowy patrol. Z karabinami przewieszonymi przez ramię. Gdyby przyszło im do głowy zainteresować się moim plecakiem, mogło być niewesoło. Przeszli, pobiegłam do pociągu i schowałam książki u siebie w piwnicy.
Kiedyś, jakoś zaraz po 13 grudnia, odwiedziłam mamę mojej przyjaciółki Iwony, którą internowali w Olszynce Grochowskiej (a później przewieźli do Gołdapi). Mama, jak każda mama, w histerii. Pospiesznie zabrałam trochę bibuły (dziś nie wiem, po co, bo przecież i tak już Iwonę zamknęli). Wyszłam przed blok i wrzuciłam reklamówkę do najbliższej skrzyni z piaskiem koło warzywniaka. Po paru dniach wróciłam, ale nic już w niej nie było. Do dziś się tego wstydzę, nigdy przecież nie byłam tchórzem, pewnie udzielił mi się paraliżujący strach matki.
Pamiętam też idiotyczne poczucie niesprawiedliwości i niedosytu, czy „niedocenienia” przez bezpiekę. Dlaczego, do cholery, ich zamknęli, a mnie nie?
Nie zapomnę wizyt w Białołęce, czasem kilkanaście godzin czekania na mrozie albo w zatłoczonej budzie, gdzie w okienku siedział wszechmogący klawisz, wydający pozwolenia na widzenie. Otuchy dodawał czasami Wojciech Młynarski, który też miał za murami bliskich. Nie chcieli mnie wpuścić, nie byłam formalnie rodziną Wacka, wchodziła mama, Ula (była żona Wacka), a ja stałam przed bramą. Pozostawało mi tylko przygotowywać paczki. Dobrze, że ksiądz Dembowski od jezuitów przekazywał listy. Wspaniale, że w Świętym Marcinie można było dowiedzieć się czegoś o przyjaciołach. Wtedy naprawdę cieszyliśmy się, że ktoś jest w Strzebielinku, w Białołęce, w Gołdapi. Cieszyliśmy się, że żyje.
Boże, jak ja wtedy nienawidziłam wszystkich, którzy byli po drugiej stronie. Świat był czarno-biały. Trudno mi zrozumieć ludzi, którzy wówczas pozostali w partii, nienawidziłam każdego żołnierza na ulicy, milicjanta. Po latach dowiedziałam się, że w wojsku, w patrolach ulicznych byli niektórzy moi koledzy z liceum. Zostali zmobilizowani, niby musieli stać przy koksownikach, ale czy na pewno?
W marcu wzięliśmy w Białołęce ślub. Świadkami byli Jarek Markiewicz i Bożena Zawiślak. Moi rodzice właśnie wtedy poznali przyszłego zięcia. Babcia Wacka, Sybiraczka, nie przyjechała, nie była w stanie – po latach spędzonych w Kazachstanie, gdzie straciła syna, po „przygodach” z bolszewikami, którzy aresztowali i wywieźli do Workuty jej męża.
Po kilku tygodniach udało nam się wyciągnąć Wacka do szpitala. I znów świetni ludzie z Chocimskiej (aby trzymać Wacka jak najdłużej, wycięli mu zdrowy wyrostek, operował go profesor Rudowski, międzynarodowa sława w chirurgicznym świecie – trochę się baliśmy, bo od kilkunastu lat nie brał czynnego udziału w żadnej operacji, ale „bohaterem” przecież musiał zająć się osobiście), później Ewa Choromańska, lekarka, działaczka „Woli”, ze szpitala kolejowego w Międzylesiu. Konspiracyjna noc poślubna (a właściwie poranek, bo wtedy na bramce szpitalnej był facet z Solidarności). Mimo – poczucia beznadziei (a może właśnie przez nie) bardzo chcieliśmy mieć dziecko, coś wyłącznie naszego, kogoś najważniejszego, kogo nie będą mogli nam odebrać.
Jesienią albo zimą Wacek z Jarkiem Markiewiczem postanowili założyć Przedświt. Wcześniej Wacek próbował coś organizować zdalnie, chyba podczas pobytu w szpitalu, przekazał pieniądze na druk „Stalowemu”, coś jednak z tym wyszło nie tak.
Pierwszą książkę – „Kto chciał zabić papieża?” Claire Sterling – składaliśmy (ja z brzuchem) w mieszkaniu Krysi Gorzelak, gdzieś na Bielanach czy Bemowie. Znów byliśmy szczęśliwi. U Ani Kalinowskiej w Podkowie Leśnej były teatry domowe, poznałam Kelusa, księdza Kantorskiego, Dałkowską, Kamińskiego, młodziutką Krzysztoniównę i wielu wspaniałych, odważnych ludzi.
Wacek z Jarkiem postanowili, że nie będą narażali rodzin na niebezpieczeństwo, starali się ograniczać nasze bezpośrednie kontakty ze składaczami czy drukarzami (świetnie pamiętam sympatycznego, choć wiecznie na kacu, Ryśka z Instytutu Matki i Dziecka i jego starszego brata, czy kierowcę rajdowego, Wojtka z Ludnej, Marka Gogacza z KPN-u na Foksal, architekta – Marka Mickiewicza z Falenicy, a przede wszystkim niezłomnego Jurka Ignatowskiego, który, nie mając nóg, poruszał się na dziwacznym, sunącym tuż nad ziemią wózeczku własnej produkcji, na maleńkich kółkach, odpychając się rękami od ziemi). Nie przewoziłyśmy książek, blach itp. Ale obie z Elą Błaszkowską siedziałyśmy we wszystkim po uszy. Nie zapomnę codziennych twórczych spotkań, w buddystycznych oparach, przy mocnej herbacie, kanapkach z żółtym serem albo wymyślnych Jarkowych ciasteczkach owsianych (albo u nas na Chmielnej, albo u Jarków na Oboźnej), byliśmy wówczas najbliższymi przyjaciółmi. Obie z Elą czytałyśmy teksty, wklepywałyśmy je na maszynie (choć zawodowo robiła to później Marysia Ostrowska), najpierw na zwykłej starej maszynie klawiszowej, potem na elektrycznym IBM-ie główkowym. Mieliśmy wyrównany prawy margines! Potem na komodorach, chłopcy bodajże z Kręgu (wydaje mi się, że Michał Dadlez, dziś wybitny biofizyk) napisali program na commodora do składu, właśnie z prawym marginesem, z polskimi przeniesieniami!
Każdy nowy tytuł ogromnie cieszył, zwłaszcza że trafiał do tysięcy spragnionych niezależnego słowa ludzi (wśród robotników z Ursusa świetnie rozchodziły się wiersze, nikomu nie przeszkadzał ledwie czytelny druk). Na początku było kilka małych książeczek, potem takie bestsellery, jak „Konspira”, „Oni” Torańskiej, czy „Początek” Szczypiorskiego. Wyłącznie pierwsza książka Claire Sterling była przedrukiem. Wacek z Jarkiem od początku kładli duży nacisk na okładki, Przedświt wyróżniał się tym na tle innych podziemnych wydawnictw. Dbaliśmy też o redakcję i korektę. Jako jedyni mieliśmy spójną graficznie serię – Warszawską Oficynę Malarzy i Poetów, wybitnych poetów, jak choćby Krzyś Karasek, Ryszard Krynicki, Tomasz Jastrun czy Ewa Lipska. Wydaliśmy przez kilka lat ponad sto tytułów, nauczyłam się w Przedświcie, jak wydawać książki, a przede wszystkim pokochałam ten zawód i mimo że jestem z wykształcenia matematykiem, pozostałam wydawcą do dziś.
Było oczywiście też niefajnie, gdy o szóstej rano dzwonił dzwonek do drzwi i ubecy wyrywali nas ze snu. Wywracali dom do góry nogami, wyrzucali z kosza brudną bieliznę, grzebali w najbardziej osobistych rzeczach, po czym zabierali Wacka nie wiadomo dokąd, a ja, roztrzęsiona, zostawałam z dzieckiem. Nigdy nie wiedziałam, kiedy wróci i gdzie jest. Nie zapomnę ich buty, bezczelności „panów”, „Panie Wacławie i po co to panu, to i tak nic nie da”.
Ale tylko raz poważnie rozważaliśmy ich propozycję o paszporcie w jedną stronę. Oboje jednak nie wyobrażaliśmy sobie życia gdzie indziej, w bogatych społeczeństwach, gdzie nikt nas nie zrozumie. Z dala od przyjaciół, rodziny, bez sensu.
No właśnie, bez sensu. Dziś, gdy patrzę na to, co dzieje się dookoła, myślę, że mimo wszystko nam było łatwiej. Byliśmy, choć może brzmi to banalnie, bardzo ideowi, rzeczywistość nie pozostawiała porządnym ludziom wyboru. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym tamten czas przeżyć inaczej. Jestem szczęśliwa, że byłam otoczona uczciwymi ludźmi, którzy nie robili karier za wszelką cenę, nie wygryzali się ze stołków, nie dążyli do sukcesów, nie żyli wyłącznie dla pieniędzy. Z tymi, którzy wówczas wybrali inną drogę, nie mieliśmy praktycznie kontaktu, dziś też mam do nich dystans i choć poniekąd rozumiem postawy bierne, daleka jestem od chęci bezwzględnych rozliczeń i nie pytam na dzień dobry, co robiłeś w stanie wojennym, to jednak instynktownie trzymam się z daleka od ludzi, którzy nie zachowywali się przyzwoicie w tamtych czasach, czasach próby. Bardzo żałuję też, że z przyjaciółmi sprzed dwudziestu z hakiem lat nie trzymamy się dziś razem. Ale tak już pewnie musi być…