Jarosław Markiewicz

Wspomnienia, notatki i uwagi z lat 1982-89

Przedświt to jednak było dziwne wydawnictwo, jak się dzisiaj okazuje, założone i wypracowane końską siłą dwóch pisarzy (jeden był wtedy całkowicie in spe, jednak nasza głębsza przyjaźń zrodziła się na gruncie literackim, Wacek był oczytany, to za mało powiedziane, Wacek umiał żyć literaturą, podobnie Słoń, podobnie Tomek Burski z Wezwania…), Wacek był oblatany w podziemiu, przed 80. rokiem praktykował w NOWEJ, ja przyzwyczajony byłem do konspiry od dziecka.

*

Ludzie konspiry, chyba dlatego, że się mniej od innych bali, mieli w sobie coś z awanturników, łatwo im było nadepnąć na honor, często wybuchali. Ta awanturniczość i brawurowość pomagała im przetrwać. Wielu było notorycznych kozaków, sporo kozaków alkoholowych.
Rysiek (drukarz z Woli) jechał do roboty o siódmej rano, drukarnia była w szpitalu, zaczynał pracę o ósmej, a jeszcze był wstawiony z nocy, wiózł w siatce blachy, robiłem je przez całą noc w wannie i podrzuciłem na przystanek, R. wysiadł i dopiero przy budce z piwem spostrzegł, że blachy pojechały dalej. Złapała go alkoholowa paranoja, że tam są jego odciski palców. Zamiast iść do pracy, z Wojtkiem wpadli do mnie, wyrwali ze snu, pojechaliśmy szukać tramwaju, którym jechał tamten. Znaleźliśmy. Ktoś motorniczemu podał siatkę. Taka to była konspira.
Zdarzenie miało i swoją dobrą stronę. Wojtek zaprzyjaźnił się z motorniczym, umówił wieczorem na wódkę, okazało się, że motorniczy był zwolennikiem KPN-u, dobry był i KPN. Później spotkałem się z motorniczym przy pośpiesznie pędzonej nalewce, został naszym kurierem i woził paczki z wydrukami, pakowane były w walizki, na umówionym przystanku wynosił walizki. Spotkanie z motorniczym odbywało się na Żoliborzu, z tego przystanku widać było restaurację Balaton. Mieszkał tam Zegarmistrz, złota rączka, oprócz antycznych zegarów naprawiał instrumenty muzyczne, a nam dorabiał części do offsetów, składał książki, stary kawaler, 1 sierpnia 44 jako czterolatek był z mamą na wczasach w Józefowie, a ojciec po tej stronie Wisły, przeżył powstanie, poszedł do niewoli, z Niemiec wyjechał do Australii. To był problem Zegarmistrza, jak się upijał mówił, że ma ojca kangura. Ten ból dzieciństwa nie pozwolił mu dorosnąć, ciągle był w dziwny sposób dzieckiem.

Rodzice Wojtka Szczygłowicza zginęli w Powstaniu. Wojtek mieszkał na Ludnej, wtedy pracował w FSO, wsławił się tym, że kiedyś przyszła do niego Sbcja na rewizję, po mieszkaniu przyszła kolej na piwnicę, w piwnicy Wojtek miał warsztat samochodowy, gdzie nieustanie naprawiał swojego Willisa, kiedy wszyscy funkcjonariusze weszli do piwnicy, Wojtek wyszedł, zamknął drzwi i pojechał mieszkać na Wolę. Sbcy siedzieli tam przez kilka godzin.

*

Ślub Ewy i Wacka, zabieramy do Simki cywilnego księdza z łańcuchem w sam raz do więzienia, teść Wacka sam w sobie grubawy zrobił się ze dwa razy grubszy od piersiówek z wódką i koniakiem, mądry człowiek, od razu dwie przeznaczył na straty w bramie, ja trzymam oficjalnie za łeb butelkę szampana, pobierają się oczywiście na serio, Ewa ma wielkie zakochane oczy, Wacek strzyże wąsikiem, ale ta ceremonia ma też inne cele, jest przyjęcie weselne w świetlicy Białołęki, jest sękacz, tort, ryby, mięsa i sałatki dla wegetarian, alkohol z piersiówek, teść chudnie w oczach, strażnicy też coś dostają, istnieje teoretyczna możliwość podsłuchu, ale gwar potężny, żywiołowy, dostaję od Wacka namiary na braci W. (Wacek twierdzi, że było inaczej), drukarzy, kontakt przez poprzednią żonę Wacka, Ulę, idzie o wydrukowanie Wezwania,

Wczesną wiosną 82 roku była do “wzięcia” maszyna offsetowa, drukująca ok.10 tys. na godzinę formatu B3, prawdziwa czeska fabryka, nie było transportu, dwaj bracia, których nie wspomnę, “załatwiło” transport do “przejściówki”, jednak był szkopuł, właścicielowi samochodu transportowego z mocnymi “reżimowymi” papierami potrzebne było koniecznie zaświadczenie od biskupa, że jest porządnym człowiekiem, bo miał słabość do biskupa, a wyobrażał sobie, że wcześniej czy później będę komuchów wieszać, że zaświadczenie od biskupa go zbawi. Mój wewnętrzny spryciarz potrafi czasami stanąć na głowie, wytłumaczyłem pośredniczącym chłopakom, że biskup powiedział, że nie może bezpośrednio, boby się do niego dobrali, ale że stosowne pismo od biskupa (gdyby doszło do wieszania) będzie do odebrania w redakcji podziemnego pisma, przy tym uszło uwadze potrzebującego, że pismo jest ukryte, redakcja nie ma adresu, itp. – maszyna została przewieziona, lecz “biskup” nie miał dobrej ręki, po roku bezczynności trzeba było offset odać komuś, kto akurat miał transport, była to tzw, oświatówka, kontakt przez Wojtka Eichelbergera.
Offset ukryty był w piwnicy specjalnie do tego celu zbudowanej pod domkiem rekreacyjnym dziarskiego wciąż Akowca, teścia Marka Porębowicza, Stanisława Koźmińskiego, który uratował wielu Żydów z Anina i okolic.

*

Miałem poczucie anachroniczności, idioci i zdrajcy, z obawy o własne szyje, a strach ich był wielki! “cofnęli zegar historii” i zanurzyli nas jeszcze głębiej w “życiu na niby”.

W 1986 na jesieni lub na wiosnę 87 pojechaliśmy za Sandomierz do Adama Bienia, żeby zapisać na wideo jego opowieść z procesu 16, odpowiadał na nasze pytania, ale też zadawał pytania – czy wystarczająco dobrze dbamy w sensie konspiracyjnym i bytowym o nasze “trusty mózgów”, bo on wyobrażał sobie, że konspiracja hoduje w tajnych pieczarkarniach idealne pieczarki, zespoły projektodawczo-badawcze, jakie istniały w konspiracji 1939-45, były to zespoły partyjne, ale na czas walki nie żarły się między sobą, razem pracowały dla przyszłości, choć często nie wiedziały o swym istnieniu.
Wtedy uświadomiłem sobie, nie pierwszy raz, jakieś duchowe ubóstwo pokolenia, które owszem rozpoznało swoje istnienie w “na-nibości”, ale nazwało je “nieprzedstawionym” – czyli “przedstawienie” było zbawieniem, rozpoznanie miało spowodować, że koszmary na-nibości pierzchną jak dziewica zobaczona w kąpieli.
Ale nie pierzchły, raczej się rozpierzchły i ukryły, najpierw w nas samych, a także w różnych cieniach, a później w cieniasach.
K.Wyka pisał: Okupacja to taka sekta, której członkowie posiadają nieporównywalną przewagę liczebną nad kapłanami …
W podziemiu została opublikowana księga tajnych protokołów ambasadorów USA, W. Brytanii i Francji, byli to umówieni w Poczdamie strażnicy demokratycznych wyborów w Polsce. I ci strażnicy jeden po drugim donosili swoim rządom o setkach zabitych PSLowców, o zastraszaniu, o fałszowaniu wyborów.
Rządy naszych aliantów ukryły raporty – i uznały te wybory.
Wyobrażałem więc sobie, że kiedy wreszcie odzyskamy niepodległość, wrócimy do tego, że naród nie miał swojego państwa, że machlojki na samej górze spowodowały totalny mrok na dole, nie mówiąc o ciemności we łbach.
Skoro nie było państwa polskiego, to odrodzone państwo polskie np. powinno – nie za karę – ale prawnie odciąć się od długów zaciąganych przez Gierka i towarzyszy (często dla dobra ZSRR). Zachód, jak się zdaje, był na taką możliwość przygotowany.
Jednak przy Okrągłym Stole, a może bardziej pod stołem, zadekretowano ciągłość państwa, z wszystkimi konsekwencjami. Michnik dla wytłumaczenia sobie własnych lęków psyche, musiał uznać Jaruzelskiego  i Kiszczaka za “ludzi honoru”.
Taki obrót sprawy i totalne zubożenie wielu warstw społecznych, spowodowały, że byli opozycjoniści przy władzy byli bezsilni, co doprowadziło do rządów SLD, czyli powtórki z rozrywki. Są poważne powody, aby uważać uwłaszczenia za kolejną akcję “żelazo”. Jednak nie od rewizji i roszczeń należy zaczynać odnowę.

*

Wyszły jednak dwie wizyjne i zarazem budujące wewnętrznie książki, niewątpliwie napisane przez ludzi tego pokolenia, Dziady berlińskie H.Wańka i Epizod Zb. Gluzy ( ur.1955). Skomplikowana, symboliczna, oparta konstrukcyjnie na tarocie i alchemi książka Henryka ma, mówiąc bardzo skrótowo, tę przede wszystkim wartość, że wiąże rzeczywistość, która jest wyobrażeniem zewnętrznym, z wglądem w wewnętrzne stany i rozwój człowieka „historycznego”. Z tym, że u Henryka niektóre idee, oczywiście te odwieczne, zostały jakby upostaciowane i rzeczywistość oglądana jest z punktu widzenia tych postaci-idei. Książka Henryka zginęła w podziemiu, podobny los spotkał książkę Gluzy, która relacjonuje w archaicznej formie listów do żony pozostawionej na wolności 29 tygodni pobytu na Rakowieckiej.
A jest to książka o budowaniu siebie, o budowaniu czegoś więcej niż osobowości, o budowaniu własnej esencji i zarazem przyglądanie się budulcowi, z którego sami siebie zbudowaliśmy. Gluza, jak to się mówi z odwagą graniczącą z głupotą, a tylko taka odwaga liczy się w wewnętrznych zmaganiach, przejrzał w więzieniu swoje cegły, oczywiście na tyle, na ile pozwoliła więzienna biblioteka, klawisze i cała procedura zgnojenia politycznego więźnia. Gluza odżegnuje się od polityki, uważa się de facto za więźnia literackiego, a na literaturze nie zostawia suchej nitki. Począwszy od dzieł tak fundamentalnych jak Ewangelia, a kończąc na Gombrowiczu. Ale trafia mu się Zmartwychwstanie Tołstoja, i tę książkę uważa za godną uwagi.
Dziwna rzecz, kiedy dla uściślenia tej wypowiedzi, czytałem teraz książkę Gluzy, to wydawało mi się, że w pewnym sensie jest to jakiś dalszy ciąg Salingera. 30 letni wówczas bohater-autor jest człowiekiem niedojrzałym, niedojrzałym do… tak wielu rzeczy i spraw, które próbuje utrzymać w głowie, w głowie i głownie wyznaczyć im drogi, na których się zdarzą.
I w tym sensie całe moje pokolenie jest jakoś niedojrzałe i nieprzystosowane, i zarazem zdołowane. Bo wydaje się nam, że musimy odpowiadać na wyzwania rzeczywistości.
A przecież w istocie rzeczywistość istnieje tylko jako wyobrażenie, istnieje owszem moje lub czyjeś pojmowanie rzeczywistości, które po części tworzy rzeczywistość.
Miałki wg Gluzy Gombrowicz uruchomił pojęcie niedojrzałości, wyposażył je w treści, inni także, ktoś tam orzekł, że niedojrzałość jest cechą konstytutywną człowieka, że nawet stuletni starcy są niedojrzali, ktoś inny stwierdził, że ta konstytutywna niedojrzałość jest oznaką możliwej fizycznej nieśmiertelności człowieka. Ot, fantazje wiecznie niedojrzałych umysłów.
Umysły wiecznie niedojrzałych poetów.
Wróćmy jednak do pojmowania, czyli do świadomości. Gluza trafia w więzieniu na Heideggera, cytuje go nawet: Mowa to domostwo bycia. Pod jego strzechą mieszka człowiek. Stróżami domostwa są myśliciele i poeci. Poeci? -pyta Gluza – chyba nieliczni, a myśliciele, którzy?
A jednak Gluza nawiązuje w więzieniu kontakt z pewnym myślicielem – jest nim, o dziwo, Sokrates! (I niechęć do Platona, to samo zresztą w książce Wańka).

 *

Mietek Porowski (jego brat Bogdan pracował z nami i miał liczne przygody, o tym przy innej okazji) pracował w drukarni szpitala na Płockiej, drukował mało, bo nie mógł “organizować” papieru, a na naszym nie bardzo mu się opłacało, bo większość forsy szła przez nerki, a nie był już tak bardzo młody, często był nieprzytomny z kaca. Więc dał mi kontakt na tajemniczego drukarza, który pracował gdzieś w Pruszkowie, a mieszkał w Kobyłce i przesiadał się na Ochocie z WDK na średnicową, miał zawsze z sobą conajmniej dwie torby b. dobrze zadrukowane, Delikatnie podbierałem z tego wahadła, składki wiozłem na Puławską, gdzie pewna sprzątaczka z KC ZMS z dwojgiem małych dzieci, porzucona przez męża, układała książkę, kleiła i obcinała na gilotynie.
Trwało to z miesiąc, codziennie wieczorem odbierałem składki, dawałem nowe blachy, płaciłem, umawiałem się na następny raz.

*

Zbyt duże mniemanie o pracy SB. A oni nie lubili się przepracowywać. Oni już wtedy kręcili różne lody. Moja wpadka w słynnym 1984, i w tłusty czwartek. Wpadłem w nieoficjalnej podziemnej drukarni, dwa romajory, linia introligatorska, mieściła się w obórce czy szopce. Prowadził ją były SB-ek, który pracował w NIK-u, zabił kogoś samochodem po pijanemu – resort go nie wybronił. Pił dalej, dalej jeździł po pijanemu. Zorientował się, że na niektórych drukach można nieźle zarobić. I drukował ogromne ilości np. kalendarza tzw. orwelowskiego z ilustracjami Jana Lebensteina. To wiem na pewno, bo na Rakowieckiej usiłowali mi to wcisnąć jako moje. Oczywiście nie wiem do końca czy robili ten kalendarz na blachach, które inni Sbcy złapali w Nowej, czy mieli własną przygotowalnię, maszyny były dobre, wszyscy pracowali na lewiźnie, dzisiaj to szara strefa, na pograniczu podziemia.

*

Jak tylko wszedłem do celi, a było po trzeciej nad ranem, zaatakowały dwa wściekłe zapachy – czosnku i gówna.

Wszyscy się obudzili i zaczęli się dopytywać:
– Gdzie cię złapali?
– W Tworkach – odpowiedziałem prostodusznie.
Na 10 metrach kwadratowych siedziało nas beze mnie sześciu. Więc oni się zbili w kupkę na jednym końcu celi, a ja jakoś urządziłem się w drugim końcu na podłodze. Kibel stał po środku. I była to najważniejsza Osoba w tym gronie. On tu był wodzem. I wprowadzał obyczaje wodzów egzotycznych plemion. Obcowanie z wodzem było obłożone ścisłym rytuałem. Członek plemienia zanim podchodził do Jego Wysokości, szczekał krótko:
– Nie szamać!

Teraz podchodził do fajansu i kłaniał mu się głęboko, a potem go długo iskał. Zdejmował jakieś odrobiny kurzu, chociaż tego nie było widać na lśniącej bieli porcelanowej polewy. Wtedy dopiero otwierał rozporek lub spuszczał spodnie. Później używał wody specjalnym przyciskiem. Kłaniał się pożegnalnie i znowu delikatnie iskał kibelek.

Rozlegało się jeszcze odwołanie poprzedniego zakazu.
– Można szamać!

I wszystko wracało do normy.

Ten kibel-osoba nie dawał mi spokoju. Na przesłuchaniu mówiłem tylko o nim.
– Ten kibel to gorsze niż Auschwitz, do Międzynarodowego Trybunału w sprawie godności ludzkiej… i Kościół też powinien o tym wiedzieć, to bałwochwalstwo… Do czego w końcu doprowadziła komuna… Religia kibla…
– Złapaliśmy was w Tworkach. Może to nie był przypadek – odcinał się przesłuchujący.
Wyka pisze w nocy hitlerowskiej okupacji – “Wiadomo, że nic tak nie boli przeciętnego Polaka, jak to, że dał się nabrać, wykiwać, słowem, chytrością nie stanął na wysokości przeciwnika.”
W celi spotkałem introligatora z drukarni, w której mnie złapano, był bardzo zdziwiony, że jak się okazało, pracował w nielegalnej drukarni. Drzwi celi otwierają się, staje w nich klawisz – szóstka z rzeczami, do domu.
– A czy obiad mi się jeszcze należy? – pyta introligator. – Należy się – mówi klawisz. – To ja jeszcze posiedzę, wyjdę po obiedzie.
Więzienie jest klasztorem specjalnego rygoru, wiedział o tym London, gdzie spotyka się tylko archetypowe postaci – czy zdarzyło mi się spotkać Sokratesa?

*

I tu kończą się moje zabawne wspomnienia. Zwolnili mnie z aresztu, oddali rzeczy, także 20 litrowy kanister z benzyną. Dźwigałem go do domu przez Ogród Saski. Byłem w domu. W dwie, trzy godziny później żona, Elżbieta (zwana Promykiem) po trzydobowym stresie – dostała wylewu krwi do mózgu, pogotowie, trepanacja czaszki, kilka miesięcy w szpitalu, trwały niedowład nogi. A szesnaście lat później – następny wylew, pokłosie pierwszego, dwumiesięczna coma i śmierć.

Nasz syn, Jeremiasz, miał wtedy sześć lat.

*

Nie odczuwałem strachu, kiedy woziłem książki, druki, papier, blachy etc. Owszem stosowałem różne triki, ze złamanym kluczykiem do bagażnika, woziłem w samochodzie kilka obrazów, które zasłaniały paczki, innym razem kilka główek kapusty, dynie lub inne nie brudzące siedzeń warzywa. Ważny był towar, ja czułem się dziwnie bezpieczny i kuloodporny.
Jednak bałem się, kiedy kradliśmy czeski offset z piwnicy na Wilczej. Instrument był diablo ciężki, Słoń i Boguś w niebieskawych mundurkach tragarzy, nie pamiętam roli Wacka, który też tam był wtedy, moja rola była rolą kierownika, który gdyby ktoś szedł, miał głośno opieprzać tragarzy, że nierówno niosą, miałem przygotowaną odpowiednią nawijkę, którą wyćwiczyłem przed lustrem, wg Stanisławskiego. Akcja zmieniła scenariusz, z gderaniem starej baby dźwigałem offset, bo wysiłek podniósł mi głos. Wreszcie offset był w samochodzie, który solidnie przysiadł, obłożyłem go obrazami, tragarze się ulotnili i ruszyliśmy z Wackiem, Ukryliśmy się za skarpą na Dynasach i wtedy poczułem, jak rozpręża się we mnie adrenalina. Było to prawdziwe zdobycie skarbu, który został wyrwany ze skarbnicy molocha. Swoją drogą – nie udało się tej maszyny uruchomić.

*

1988 rok, podobnie jak za pierwszym aresztowaniem, tłusty czwartek, rok przestępny, siedzę w kajdankach na tylnym siedzeniu dużego fiata między dwoma esbekami tuż pod domem, na parkingu na którym zwykle parkowałem, godzinę temu zgarnęli mnie pod domem Jurka Ignatowskiego, nie jestem na luzie, Promyk w mieszkaniu odległym 30 metrów coś miała składać, umówiliśmy się, że w godzinę po zapowiedzianym powrocie, gdybym nie wrócił, Promyk szybko robi porządki, ale jest przecież zupełnie subiektywne odczucie czasu.
Między tymi esbekami, jeden jadł coś z czosnkiem, drugi pachniał perfumami jak radziecka kołchoźnica, próbowałem oddalić się w praktykę szikan tadze pod przymkniętymi trochę powiekami, ale wypadałem raz po raz.
Sbek częstuje mnie papierosem. Dziękuję. Od ubeka pan nie bierze – powiada esbek. Acha, tu cię mam. Esbek wzdycha i mówi coś o polskiej racji stanu, z czego ma wynikać, że on sercem jest ze mną, ale rozum mu nie pozwala. Wtedy powiedziałem nim pomyślałem, pan to raczej służy sowieckiej racji stanu. Ten po prawej zajeżdżający czosnkiem ani drgnął, jak głuchoniemy, głupawy lub świetnie wyćwiczony. A tego perfumowanego przygięło, wyglądał na byłego moczarowca, ich chowano na patriotycznej zupce.
– A był pan u tych, którym pan służy, widział pan jak tam jest?
– Co by nie powiedzieć, to potęga, atomowa. – A pan tam był -dopytywał esbek.
– Dwa razy. (który był w oficjalnej literacko państwowej delegacji i Rosjanie tak go spili, że na noszach sztywnego wnieśli do samolotu).
– I wie pan co, połowa rosyjskich czołgów to tylko atrapy, z tektury, żeby straszyć Amerykanów.

*

Jurek Ignatowski zaczął pracować dla Przedświtu przez pośrednictwo Krzysztofa Siemieńskiego, pracował z wielkim zapałem, był pomysłowy w konstruowaniu narzędzi introligatorskich i bardzo wymagający, żeby wszystko było na czas, lubił mieć zapas naostrzonych noży do gilotyny, którą przystosował do braku nóg, z czasem zaprzyjaźnił się z Wojtkiem Szczygłem – Szczygłowiczem i wymuszał na nim, jako na drukarzu, lepszą jakość wydruków – i o dziwo, Wojtek w pewnym sensie słuchał się go. Rzecz w tym, że Jurek żyjąc z tyłkiem przy podłodze, albo inaczej mówiąc będąc mocno uziemionym – miał tajemniczą władzę nad ludźmi.
Rzadko używał w naszych sprawach swego przerobionego trabanta, opowiadał o swoich przygodach z SB-cją, kiedy jeździł dla NOWej, do komuny miał stosunek bardzo osobisty, nienawidził jej jak mi się zdawało cokolwiek bałwochwalczo, był zawiedziony Okrągłym Stołem i tym, że draniom się upiekło.

*

Wyprawy po papier, bo papier był głównym naszym zmartwieniem, do Grodziska Maz., Lublina, Wacek miał tam jakieś kontakty, Kazimierówka, pod Pułtusk do jakiego rzemieślnika, Raszyn, Kołbiel na trasie do Lublina, wszyscy moi krewni i znajomi kupowali po ryzie, dwie gdzieś na  prowincji, nieraz więc otrzymywałem wiadomość, że mają dużo  papieru, jechałem 200 km, przywoziłem kilka ryz.
Bolek Rok i Krzyś Lewandowski prowadzili buddyjskie wydawnictwo Pusty Obłok, miałem od nich zaświadczenie na przewóz papieru

*

Samochody, bo bez nich nic nie można by zrobić – zaczynaliśmy z moją niebieską Simcą, później Krzyś Freisler wymienił ją w Berlinie Zach. na młodszą, czerwoną, jeździł nią Wacek, zatarła się, kiedy wracaliśmy z Krasiczyna k. Przemyśla.
Wacek jeździł kremowym dużym fiatem, nie wiem co się z nim stało po jego wpadce.
Biały mercedes 115, kupiliśmy go w Reszlu za pośrednictwem Bolka Roka, zarekwirowany w 1988, po mojej drugiej wpadce. Wtedy jeździłem maluchem, wyjęliśmy przedni prawy fotel. W 1988-89 Wacek kupił rozbitego Forda, ja niebawem używanego volkswagena. Przedtem jednak jeździłem niezwykłą kombinacją – nazywałem go ribbentrop-mołotow  – do czarnej wołgi z trudem włożyliśmy silnik 300 diesel od mercedesa, a ponieważ skrzynia biegów była od wołgi, na tył założyłem koła 17-calowe od nysy, dzięki temu miał niezłe osiągi.
Od Mariana Kalety albo od Mirka Chojeckiego dostaliśmy sporo kartek na paliwo, tamtejsi drukarze jednak niedokładnie dobrali kolor pomarańczowy, można ich było zatem używać tylko po zmierzchu, przy sztucznym świetle były idealne.

 *

Odwiedziliśmy z Wackiem i Tomkiem człowieka, który po 57 wrócił z Syberii*, mieszkał b. biednie, fajerki na rozwalonej kuchni, byle ciągnęło dym do komina, można zagotować wodę na herbatę, mocną herbatę pił zachłannie, zobaczyłem w nim swego, cieszył się tym co ma i pisał, pisał powieści w odcinkach dla jakiejś gazety strażackiej, pisał o roślinności Syberii, miał syndrom łagierny, największym jego skarbem była maszyna do pisania, na którą wyrobił sobie oficjalne pozwolenie (czyżby w 56-57 trzeba było mieć maszynę do pisania zarejestrowaną?), zamawialiśmy u niego książkę, daliśmy sporą zaliczkę, nakręciłem z nim rozmowę na wideo, musiał to być zatem rok 86-87, Tomek go pamięta, czytałem jego prozę, jakieś wspomnienia (z Osowa?), dziwne, że nie pamiętam treści, pamiętam natomiast sposób, nastrój pisania, powolny, dostojny strumień wyobrażeń z podejrzliwością oglądający postaci na brzegu jego życia, on zawsze był pod poziomem widzialnego, chował się pod wodą, naprawdę zachwyciła mnie ta jego zdolność, to stałe trzymanie się jednego poziomu widzenia, rozumienia.

* – chodzi o zmarłego już redaktora Jerzego Gajdzińskiego, autora wstrząsających wspomnień z łagrów sowieckich, do dziś nie opublikowanych w całości.(przyp. Tomasz Dolecki)