Moja przygoda z „Przedświtem” zaczęła się na początku września 1983 roku od przypadkowego spotkania na ulicy Chmielnej (wówczas Rutkowskiego) z Wackiem Holewińskim.
Miesiąc wcześniej , z okazji amnestii po wizycie Jana Pawła II w Polsce, wyszedłem z więzienia na Rakowieckiej. Do aresztu trafiłem jako drukarz Niezależnej Oficyny Wydawniczej Nowa razem z Adamem Grzesiakiem i Mateuszem Wierzbickim , z którymi wpadliśmy (niestety razem z całym nakładem „Armii Podziemnej” Bora Komorowskiego i „Vacatem” nr 5) w leśniczówce w Ostrowiku pod Warszawą.
Po krótkich wakacjach spędzonych w sierpniu w Tatrach wróciłem do Warszawy i zastanawiałem się, jak znowu włączyć się do jakichś działań podziemnych. Szefowie Nowej zdecydowali bowiem, że jako namierzony przez policję muszę przejść okres kwarantanny i nie powinienem przez jakiś czas zajmować się drukiem. Byłem co prawda członkiem redakcji „Vacatu”, ale to na mój ówczesny temperament było zdecydowanie za mało. Potrzebowałem adrenaliny , a odpowiednią jej dawkę dostarczyć mogły tylko emocje związane z działalnością wydawniczą.
I kiedy tak szedłem sobie Chmielną w sierpniowe południe 1983 roku, spotkałem Wacka. Znaliśmy się wcześniej, już nie pamiętam skąd, chyba z Nowej lub z NZS.
Po pięciu minutach rozmowy, kiedy wyznałem Wackowi, że nudzę się , a chętnie bym coś porobił konkretnego padła propozycja przyłączenia się do „Przedświtu”. Oczywiście natychmiast tę propozycję podchwyciłem, a zaraz po tym spotkaniu pobiegłem do Wieśka Bielińskiego czyli Słonia żeby go też do tej roboty wciągnąć. Słoń też znał Wacka już wcześniej, prowadził co prawda swoje wydawnictwo, ale nie trzeba go było długo nakłaniać.
„Przedświt” to był przede wszystkim Wacek i jego przyjaciel Jarek Markiewicz. Co prawda odbywały się spotkania, najczęściej u Wacka w domu, w których braliśmy udział także my ze Słoniem i później jeszcze Bogdan Porowski, ale głos decydujący miał tandem Wacek i Jarek. Oni podejmowali decyzje dotyczące zarówno programu wydawniczego jak i wysokości nakładów, współpracy z innymi wydawcami itd. Byli niekwestionowanymi liderami, zwłaszcza Wacek. Oni też kontaktowali się z autorami.
Moja rola polegała głównie na odbieraniu z drukarni luźnych wydruków, przewożenia ich do kilku ekip składaczy, a następnie odbieraniu gotowych już książek i rozwózce ich do kilku dużych skrzynek kolporterskich. Po jakimś czasie ze skrzynek tych za sprzedane egzemplarze odbierałem pieniądze, które przekazywałem Wackowi.
Po tylu latach nie pamiętam już niestety wszystkich współpracowników , wymienię więc tylko kilka osób, które zapamiętałem najlepiej, bo pewnie najczęściej z nimi pracowałem.
Drukarnie mieliśmy dość „egzotyczne” , jedna z nich była drukarnią Związku Młodzieży Socjalistycznej przy ulicy Smolnej, inna mieściła się w szpitalu przy Kasprzaka w Instytucie Matki i Dziecka, jeszcze inna na co dzień była drukarnią Urzędu Miasta Warszawa przy Placu Bankowym (wówczas Dzierżyńskiego).
Odbiór składek najczęściej odbywał się około godziny 6 rano, wydawało mi się bowiem, że to najbezpieczniejsza pora. Kiedy jeszcze nie miałem prawa jazdy moimi kierowcami byli na zmianę Jurek Ignatowski i Witek Celiński.
Pierwszy z nich (niestety już nie żyje) był inwalidą z amputowanymi obiema nogami, jeździł trabantem combi. Znałem go jeszcze z „Nowej”, a na początku stanu wojennego w altance na jego działce przy ulicy Kosiarzy przez kilka miesięcy drukowałem razem z Tomkiem Jurkowskim „Tygodnik Mazowsze”.
Drugi (od lat mieszka w Perth w Australii), brat cioteczny mojej żony, był taksówkarzem i jeździł polonezem.
Obaj byli bardzo dobrymi kierowcami, nie tracili zimnej krwi na widok radiowozów policyjnych, zawsze można było na nich liczyć. Jurek czasami też składał książki razem ze swoją żoną Różyczką.
Z ludzi składających nasze książki najlepiej zapamiętałem Mietka Książczaka. Pracował wtedy oficjalnie, a i dziś nadal tam pracuje, w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Był bardzo sprawny, szybki i solidny. Sam znajdował sobie lokale, w których składał. Pamiętam , że „Konspirę” i „Onych” składał w lokalu , który mieścił się w odrapanym budynku na rogu Łopuszańskiej i Alei Krakowskiej. We wszystkich chyba mieszkaniach tego budynku mieściły się alkoholowe „mety”. Gdy razem ze Słoniem pojawialiśmy się tam z wielkimi torbami nikogo z mieszkańców to nie dziwiło. Tylko kiedyś jeden z nich zapytał jak to robimy, że nam flaszki w tych torbach nie brzęczą…
Mietek twierdził, że milicja tam nie wkroczy, bo jeśli nawet przychodzi czasami to też żeby się napić, a nie żeby komuś kipisz robić. Rzeczywiście, nigdy żadnej wpadki tam nie mieliśmy.
Niezłą ekipę tworzyły Urszula Magnuska i moja (nieżyjąca już) mama Lidia Siemieńska. Składały ksiązki w mieszkaniu Urszuli przy ulicy Gąbińskiej, często pomagał im ,wówczas małoletni, syn Urszuli Patryk , dziś poważny adwokat.
Przez pewien czas składał dla nas także Wojtek Mioduszewski. Mieszkał przy Alei Zjednoczenia i pod jego mieszkaniem w piwnicy był schron przeciwatomowy. W tym schronie Wojtek w tajemnicy przed swoim bratem Jackiem składał nasze książki w tempie takim, że bywał szybszy nawet od Mietka. Przypadkiem kiedyś pojechaliśmy ze Słoniem do Wojtka bez uprzedzenia. W schronie siedziało chyba ze dwunastu „kwaśnych chłopaków” z podwórka Wojtka i pracowicie składali, a Wojtek polewał do musztardówek „premię za wydajność”. O dziwo, ten lokal też nigdy nie wpadł. Jednak po naszym odkryciu Wojtkowej tajemnicy wydajności zrezygnowaliśmy na wszelki wypadek z jego usług. Wojtek od kilkunastu lat mieszka w Londynie.
Pamiętam też, że w lokalu Edwarda Wasilewskiego przy ulicy Służby Polsce mieliśmy introligatornię, a w niej ogromną gilotynę , tzw. „czołg”. Obsługiwać „czołg” musiało co najmniej dwóch ludzi, ale za to jednorazowo można było obciąć około 50 książek, a nie 3 jak na małych gilotynkach.
Sporadycznie wtedy drukowaliśmy też na sicie, na ogół tomiki poezji. Pamiętam, że tom wierszy Leszka Szarugi drukowałem z moim przyjacielem Robertem Korzeniowskim w jego mieszkaniu przy Alei Wojska Polskiego. U nieżyjących już Roberta rodziców w mieszkaniu przy Stołecznej mieściła się też nasza skrzynka kolportażowa.
Ostrza do gilotyn od czasu do czasu odświeżał nam Maciej Jankowski, który był wtedy ślusarzem na Uniwersytecie Warszawskim, a w latach 90. został szefem NSZZ „Solidarność” Regionu Mazowsze .
Największe partie gotowych już do rozprowadzenia książek woziłem od składaczy do kilku hurtowych kolporterów. Najwięcej, ponad 3/4 nakładów trafiało zawsze do Tomka Doleckiego, który mieszkał wtedy na rogu Czerniakowskiej i Gagarina.
Część odbierał w Instytucie Geologii UW przy Żwirki i Wigury dr Michał Gruszczyński, z którym siedziałem wcześniej w jednej celi na Rakowieckiej.
Sporo książek zabierał do Szczecina mój kolega z roku z Wydziału Filozofii UW Wojtek Patyna.
Były jeszcze inne punkty, do których woziłem gotowe książki, ale niestety nie pamiętam już ani adresów, ani ludzi, do których trafiały.
Zarówno Wacek jak i Jarek dbali o to by w „Przedświcie” ukazywało się jak najwięcej tekstów, które wcześniej nie były nigdzie publikowane.
Zwłaszcza z dzisiejszej perspektywy widać jak bardzo był „Przedświt” domem wydawniczym o przemyślanym ( i dość specyficznym na tle innych podziemnych oficyn) profilu. A nakłady tomików poetyckich były chyba znacznie wyższe niż te, które ukazują się dzisiaj.
„Przedświt” był wydawnictwem, które chociaż małe liczbą ludzi w nim pracujących, było jednym z największych w podziemiu jeśli mierzyć to liczbą wydanych tytułów i nakładami.
Po latach jest mi bardzo miło, ze skromny, ale jednak też miałem w tym udział.