Wiesław Bieliński

Na początku najczęściej jeździłem do Instytutu Matki i Dziecka. To było bardzo dobre „dojście”, jednak odbieranie tam składek często związane było z czekaniem, ponieważ często obiecanych składek nie było i trzeba było po prostu pilnować drukarza Rysia, żeby drukował. Był tam też dyrektor, przed którym trzeba było się kryć. Gdy dyrektor nas zobaczył to… przychodził do Rysia po dolę.

Później była też drukarnia Związku Młodzieży Socjalistycznej w głównej siedzibie organizacji na ul. Smolnej. Drukowanie tam odbywało się falami – albo się nie drukowało, albo się drukowało na potęgę, bardzo dużo. Drukarnia w ZMS na Smolnej miała tę wadę, że nie należało podjeżdżać do niej od frontu, trzeba było stawać samochodem na Foksal – na szczęście, nie istniał wtedy żaden problem z parkowaniem – i podwórkami wzdłuż pawilonów trzeba było nieść ciężkie torby ze składkami. Baliśmy się stawać na Smolnej nie dlatego, by nie być na oku, lecz z tego powodu, że jedyny wyjazd ze Smolnej był – i nadal jest – przez rondo, a na rondzie zawsze stała milicja i kontrolowała samochody. W tej drukarni była pakamera ze skośnym sufitem, pod schodami, i niemal zawsze byliśmy do tej pakamery, gdy przyszliśmy po składki, chowani przez pracowników – gdy już wszystko było gotowe, wychodziłem z pakamery i brałem towar. Drukarze w ZMS byli dość strachliwi, ponieważ w pewnej chwili nastąpiła wpadka u Grzesia Nawrockiego – bezpieka zebrała całą bibułę, która u niego była, i zrobiła materiał propagandowy, pokazując go w dzienniku telewizyjnym. Kamera pokazywała z bliska okładki, a jedną z nich była charakterystyczna okładka przedświtowego tomiku poezji. To wystraszyło drukarzy i przez jakiś czas nie drukowali – dopóki im strach nie minął i dopóki nie zaczęli odczuwać braku gotówki. Drukarnia w ZMS była bardzo dobra, wydajna, choć nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że w przypadku wpadki mogliśmy być natychmiast wydani bezpiece. Wchodziło się tam przez bramę, w bramie była dyżurka, potem wchodziło się w podwórze i wejściem szło się do sutereny. Offset był postawiony pod oknem, aby w świetle dziennym można było ocenić jakość druku, a z tego okna widok był piękny… Okno wychodziło wprost na siedzibę KC PZPR. To bardzo dobrze mi robiło. Poprosiłem kierownika drukarni Staszka, z którym głównie załatwialiśmy interes, o jakieś znaczki ZMS i przypinałem je w klapę marynarki – na pytanie portiera, co niosę, odpowiadałem, że broszurki do ośrodka młodzieżowego, który znajdował się gdzieś na końcu ulicy Smolnej. Była też wersja z działaczem z Lublina, którego towarzysze wyposażyli w materiały propagandowe. Musiałem pamiętać, któremu cieciowi co powiedziałem, żeby dwa razy nie sprzedać tej samej wersji. Pewnego razu, w lato, Staszek dał wolne drukarzom – zapytałem więc: – No to co, na razie nie drukujemy?

– Ależ skąd, drukujemy 24 godziny na dobę! – padła odpowiedź. Kierownik poczuł się bardzo zmotywowany, że będzie sam zarabiał… Tego lata praca była niezwykle intensywna.

Warto dodać, że wiele książek składała dla nas introligatorka z ZMS, Halina Rytel, w swoim mieszkaniu na Puławskiej 111. Jej mieszkanko było bardzo małe i dużym problemem była sama praca przy rozłożonych składkach, a cóż mówić o ich schowaniu, gdy ktoś wchodził. Jakoś jednak nawet to ostatnie jej się udawało. Na Puławskiej składane były książki nie tylko drukowane w ZMS, ale też gdzie indziej, głównie jednak były to tomiki poezji z racji tego, że zajmowały mało miejsca. Denerwującym elementem sytuacyjnym był dzwonek do drzwi z motywem z „Ojca chrzestnego”, tak głośny, że słychać go było w całym korytarzu i wszyscy sąsiedzi wiedzieli, że jacyś faceci wchodzą do mieszkania pod nieobecność męża, który wyjechał za robotą na Zachód…

***

Do akcji przejęcia maszyny z Bomisu przygotowaliśmy się dokładnie. Wacek załatwił jakieś lewe zaświadczenie z fałszywymi pieczątkami, które wyprodukowała Marysia Ostrowska. Umówiliśmy się, że Bogdan będzie majstrem, a ja – robolem. Bogdan miał odprasowany fartuch kierownika, w kieszonce miał ołówki i długopisy i tę kartkę. Ja byłem w fartuchu roboczym, który zdobyłem tak: poszedłem do Ani Tyszkiewicz, pracującej wtedy w Biurze Spraw Socjalnych UW i zapytałem, czy może taki fartuch skombinować. Wiedziałem, co prawda, że takim fartuchem dysponuje Maciek Jankowski, który ostrzył dla nas noże do gilotyn. Ale uznałem, że konspiracja to konspiracja, więc do niego się nie zwróciłem sam. Zrobiła to Ania. Następnego dnia dostałem spodnie, kurtkę i torbę narzędziówkę. W dniu akcji specjalnie nie umyłem włosów i byłem bez okularów, zachowywałem się jak niekumaty robotnik. Ewa Holewińska uszyła z szarego płótna pokrowiec wedle wymiaru urządzenia, oraz przygotowała pasy, których użyliśmy do dźwigania. W Bomisie zjawiliśmy się po godzinach pracy, przed 17.00. Offset wynieśliśmy do Simki Jarka. Jechaliśmy w trzy samochody. Z przodu ja z Wackiem, Jarek jechał sam, w środku. Z tyłu jechał samochód z Bogdanem i Krzysiem. Na kolanach trzymałem mapę, by w razie zauważenia kontroli milicyjnej zatrzymać się przy niej i zapytać o drogę, żeby Jarek mógł nas wyminąć. Maszynę zawieźliśmy na podwarszawską działkę męża Marysi. Wiertarką zerwaliśmy wszystkie tabliczki znamionowe i zdjęliśmy bomisowską blachę – wszystko ugniotłem w jeden pakunek i w drodze powrotnej wyrzuciłem do Wisły. Potem maszynę przewieźliśmy do Bogdana.

***

W „posagu” do Przedświtu wniosłem swoje stare „dojście”, powielarnię Centrum Zdrowia Dziecka w Międzylesiu. Pracował w niej Mirek Moczarski, starszy brat mojego kolegi z podstawówki.

Było bardzo drogo, ale chłopcy robili wszystko, od matryc po gotowe egzemplarze, porządnie popakowane i dostarczone w umówione miejsce.

Wydrukowaliśmy tam, niestety, tylko jedną książkę, piękny tomik Ryszarda Krynickiego – przy drugiej nastąpiła wpadka. Miała to być broszura Jana Lityńskiego, wydana w ramach biblioteki Tygodnika Mazowsze. Na jej odbiór umówiliśmy się z Mirkiem na parkingu przy Torwarze.

Było to 20 grudnia 1984 r., w dzień wizyty Giulio Andreottiego w Warszawie. Czekaliśmy z Bogdanem Porowskim na tym parkingu, i nic… W końcu poszedłem do najbliższej budki telefonicznej i zadzwoniłem do drukarni – nikt nie odbierał. Zadzwoniłem więc do Mirka do domu. Odebrała jego dziewczyna i od niej dowiedziałem się, że nastąpiła wpadka.

Nadgorliwy strażnik złapał drukarzy z bibułą i zadzwonił po milicję.

Z parkingu uciekliśmy. Wróciłem do domu, na Kredytową, wyniosłem wszystko nielegalne do sąsiada i zniknąłem. Zrobiłem słusznie, ponieważ Mirek od razu powiedział o mnie milicji, że czekam na parkingu przy Torwarze, ale na szczęście milicja olała informację i nie przyjechali po nas. Mirkowi płaciłem za dobrą robotę, nie mając wątpliwości, ze jak go złapią to mnie wyda.

SB pojawiła się u mnie po dwóch dniach o świcie i założyła kocioł.

O moich kłopotach wszyscy szybko się dowiedzieli, oprócz Piotrka Niemczyka, który miał zwyczaj co jakiś czas do mnie wpadać. Traf chciał, że feralnego dnia przechodził obok i stwierdził, że jest mu zimno – a był wtedy punkowcem i chodził w cienkiej skórze –  wpadnie więc do mnie na herbatę się ogrzać. Zadzwonił, drzwi otworzyła mu znajoma postać, jak uznał w pierwszej chwili – jakiś nasz wspólny znajomy. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to żaden znajomy, lecz esbek z wycelowaną spluwą, który robił u niego rewizję w lecie.

22 lipca tego roku bolszewik ogłosił amnestię, w przededniu której Piotrek z Jarkiem Nakielskim wpadli na druku Tygodnika Mazowsze w podwarszawskiej drukarni. Wypuścili ich rano 22. Z posterunku na Widok przyszli do mnie i uczciliśmy ich wyjście na wolność butelką sofii.

Esbecy widząc znanego klienta zadzwonili do Pałacu Mostowskich, by zajęła się nim inna ekipa. Nazajutrz była Wigilia, w odpowiedzi usłyszeli więc „joby”. Sami zresztą po kilku godzinach zaczęli nerwowo wydzwaniać do Pałacu zlecając kolegom czy sekretarkom ostatnie zakupy w milicyjnym bufecie: pomarańcze, mandarynki, wędliny i inne niedostępne dla ogółu wiktuały. Po Piotrusia nikt nie przyjeżdżał, a ten siedział

Wieczorem mama oświadczyła, że pakuje się i jedzie do córki do Szczecina, za chwilę ma pociąg, prosi więc o opuszczenie mieszkania przez ekipę. A przed domem taka scena: matka skręca w lewo do Królewskiej do autobusu w towarzystwie jednego esbeka, a reszta wsiada do swojego fiata. Piotrek słyszy z samochodu: – No, spierdalaj, spierdalaj.

To były chyba jego najbardziej szczęśliwe święta, w domu miał dosyć towaru na odwieszenie amnestii.

Esbecy odprowadzili matkę na dworzec nie opuszczając jej do chwili, gdy wsiadła do pociągu.

Ustawa amnestyjna pozwalała się ujawniać do końca roku, skorzystałem z tej możliwości. W towarzystwie mecenasa, Ryszarda Parulskiego w Sylwestra udałem się do prokurator Anny Mierzejewskiej z zespołu  Bardonowej zajmującego się opozycją. Za radą mecenasa Jana Olszewskiego, który towarzyszył nam w gmachu Sądów, do domu wróciłem dopiero po Nowym Roku, tak na wszelki wypadek, by nie spędzać Sylwestra na dołku.

W lutym wraz z Mirkiem i drugim drukarzem mieliśmy kolegium, wymierzono mi grzywnę w najwyższym wymiarze.