„Karta” w „Przedświcie”
Jako mała podziemna gazetka, od stycznia do sierpnia 1982, „Karta” nie miała wydawcy — sama redakcja przepisywała lub powielała kolejne numery. Gdy jednak we wrześniu tegoż roku postanowiliśmy zmienić jej formułę na tołstyj żurnał, trzeba było poszukać partnera, który zechciałby drukować „Kartę” jak książkę. Akurat wtedy wyszedł w „Kręgu” mój Ósmy dzień, więc wybór oficyny był oczywisty.
„Krąg” przyjął pierwszy numer dużej „Karty”, ale go czemuś… nie drukował. Z datą „kwiecień 1983” ukazał się tam po trzynastu miesiącach, wiosną 1984, co debiutującej w ten sposób redakcji niełatwo było przetrwać. To, że doczekaliśmy wspólnie do roku „orwellowskiego”, zawdzięczamy głównie książce W stanie, za sprawą której dokumentowaliśmy wówczas stan wojenny — integrowała nas bardziej niż planowany, „teoretyczny” drugi numer pisma.
Jesienią 1983, nie mogąc się doczekać naszego pierwszego numeru i kończąc prace nad W stanie, postanowiliśmy poszukać wśród wydawców jakiegoś lepszego partnerstwa. Zaprzyjaźniona redakcja „Wezwania” opowiedziała nam o swojej udanej współpracy z niedawno powstałą oficyną — zaaranżowała moje spotkanie z jej twórcami. Pierwszy raz znalazłem się w mieszkaniu Jarosława Markiewicza, współszefa „Przedświtu”.
To mieszkanie, Jarka i Promyka, miało się na kilka lat stać przystanią podziemnej „Karty”; miejscem, z którego wychodziła ona na świat. Miejscem niezwykłym, bo przy całym tumulcie, jakie musi rodzić centrum organizacyjne takiej, coraz prężniejszej oficyny, było przystanią ciepłą i… uspokajającą. Gospodarze sprawiali wrażenie wyzbytych lęku, co działało „u wydawcy” niezwykle kojąco.
W stanie ukazało się pierwsze. Parę miesięcy później „Przedświt” podjął się druku naszego drugiego numeru (a potem — wszystkich następnych). Dalsze nasze książki: Polityczni, Krajobraz po szoku… — też szły tą drogą.
Nie było jednak łatwo. Gdy zostały wydrukowane wszystkie składki drugiej „Karty”, milicja nakryła mieszkanie składaczy „Przedświtu”. Rzecz wzięła się z burdy pijackiej ojca składaczy z jego kumplem. Obrażony kolega doniósł na milicję, że ten ma coś takiego w domu… Składaczy aresztowali. Przepadły wtedy składki, ale też matryce i przygotowana przez redakcję makieta numeru. Prace techniczne zaczynaliśmy zupełnie od początku.
Wydawnictwo miało trochę pecha. W czasie powtórnego druku drugiej „Karty” aresztowany został współszef „Przedświtu”, Wacław Holewiński. Wacek miał w samochodzie między innymi część nowych matryc naszego numeru.
Esbecja znała adres Jarka i co jakiś czas wpadała z rewizją. Jarek uznawał, że jak już raz wyczyścili, to nie wrócą. Po czym tamci wracali, a w nim wzmacniało się przekonanie, że po dwóch razach na pewno nie przyjdą, po trzecim tym bardziej… Podczas jednej z tych rewizji komplet matryc do naszego numeru stał pod stołem — esbecy sprawdzili wszystko wokół, pod stół nie zajrzeli.
W późniejszym okresie (gdy już nie aresztowali), na przełomie 1987/88 roku, z częścią matryc piątej „Karty” w mercedesie Jarek podjeżdżał pod dom składacza, a tam czekali esbecy. Zabrali mu samochód, zaś matryce poszły do ekspertyzy cenzury (m.in. cały blok o Marcu 68), ta zaś orzekła, że teksty w żadnym stopniu nie kwalifikują się do druku. To był jeden z powodów, dla których potem kolegium zatwierdziło przepadek samochodu.
„Karta” ukazywała się rzadko, przeciętnie — raz w roku (już nie z powodu kłopotów z drukiem, lecz długiego czasu prac redakcyjnych). Każde jej pojawienie się było dla nas świętem; czymś w rodzaju duchowego, poznawczego etapu. Liczyliśmy, że tym samym może ona być dla czytelników. W takim poczuciu zachwialiśmy się przy ostatnim, siódmym numerze. Tym, w którym ujawniliśmy skład redakcji.
To był już przełom 1989/90 roku. Cenzura niemal nie działała, ale istniała, a ani „Karta”, ani „Przedświt” nie były gotowe zanosić czegoś „do zatwierdzenia”. Książki podziemne sprzedawano jawnie na ulicach. Następował wyraźny zwrot ustrojowy, ale nie była to jeszcze demokracja. Wtedy wyszedł ten nasz siódmy numer. Mieliśmy poczucie, że jest już ludziom… mniej potrzebny. Że już im się nie chce wpatrywać w małe literki…
Redakcja czuła to bezpośrednio, bo przez wszystkie te lata z nakładów wydawanych przez „Przedświt” (1–3 tysiące) po kilkaset egzemplarzy kolportowaliśmy sami. Docierały więc do nas reakcje zwrotne; chociaż w części miało to charakter dialogu. Przy tym ostatnim numerze (wzięliśmy czwartą część z 1000 egzemplarzy) odzew gasł.
Wtedy też jednak los postanowił sprawdzić naszą redaktorską determinację. Do mojego malucha dokonano włamania i wykradziono zapakowaną większość tej naszej części nakładu „siódemki”. Trochę się litowaliśmy nad złodziejami, że musieli się nadźwigać i raczej bezcelowo, bo towar już mało chodliwy… Jednak dominowała w nas irytacja, że odebrano nam resztkę tego dobra. Postanowiliśmy odzyskać własność.
We wszystkich ulicznych punktach sprzedaży „bibuły” zostawiliśmy informację, że gdyby ktoś miał na zbyciu większą ilość „Karty” 7, to jesteśmy zainteresowani. Podaliśmy jakiś neutralny telefon. Zadzwonili po kilku dniach. Nasz przedstawiciel, udając wysłannika sieci kolporterskiej z innego miasta, umówił się na jakimś parkingu, gdzie miało nastąpić przepakowanie i jednoczesna wypłata (zresztą, tanio sprzedawali). Gdy podjechali fiatem 125p podszedłem do nich, powiedziałem, że są otoczeni (wskazując naszych) i zagroziłem, że jeśli nie oddadzą dobrowolnie, przekażemy sprawę do sądu.
Tak ocalona została (w końcu dla naszych czytelników) część jednej z ostatnich podziemnych produkcji „Przedświtu” — wydawnictwa, które zapracowało na swoją nazwę.