Słowa i milczenie
W mojej pamięci, która ułomna i niepełna, wydawnictwo Przedświt powstało z rozpaczy.
Nie można było wydać drugiego-trzeciego numeru „Wezwania”, pisma które założyliśmy na mroźnym progu stanu wojennego.
Jarek Markiewicz był w redakcji, poznałem go na pierwszym naszym spotkaniu. Zdawał się człowiekiem nie z tego świata, żył w świecie literatury, szczególnie tej mistycznej, stan wojenny strącił go dosyć brutalnie w świat zasieków i godziny milicyjnej. Pamiętam, że gdy czasie rozmowy padło nazwisko Sołżenicyna , zapytał – „kto to?”. Stan wojenny miał jednak coś takiego, że budził do życia społecznego, najbardziej nawet apolityczne charaktery.
Pierwszy numer „Wezwania” udało się nam szybko opublikować (co za paradoks, wydrukował go Stanisław Michalkiewicz, dzisiaj najbardziej oczywisty i oszalały polski antysemita). Z następnym był dramat, a nasz intelektualny miesięcznik zaczął się stawać w najlepszym razie kwartalnikiem.
Wtedy Jarek odsunął się nieco od redakcji, by stworzyć wydawnictwo, które zaradzi tej naszej niemożności. Trwało to długo i było bolesne, numer okazał się zresztą nieprzyzwoicie gruby, ale w końcu ukazał się.
Miałem wtedy poczucie, że znowu stał się cud. I to wrażenie nie opuszczało mnie przez te wszystkie mroczne lata, stanu wojennego i w czasie potem. Każdy nowy numer naszego pisma to był cud i każda książka wydawana w „Przedświcie”- a tych książek było doprawdy wiele, coraz więcej. Te podziemne druki, to było jakieś wielkie święto, zapalanie świateł w mroku.
Spotykałem się często w sprawach wydawniczych, ale też przyjacielsko z Jarkiem i z jego miłą i dzielną żoną Elżbietą – jej wkład w wydawnictwo jest trudny do przecenienia, a ceną jaka zapłaciła za stres, okazała się potem ostateczna.
To wszystko działo się na ostatnim piętrze wielkiej secesyjnej kamienicy, stojącej tuż obok uniwersytetu i górującej na Teatrem Polskim, z pomnikiem Kopernika i z pałacem Staszica na zapleczu. Niezwykle, magiczne miejsce, gdzie pulsuje polska historia. Ta kamienica była wtedy bardzo zaniedbana, dzięki temu pełna przedwojennych zapachów, z tajemniczą windą, która otwierała się na dwie klatki schodowe. Były też dwa wejścia, jedno z mrocznego podwórka, więc ten gmach wydawał się wymarzony na konspirację.
Wydałem w Przedświcie kilka książek, głownie tomy wierszy i reportaże dokumentujących ów czas. Drukowaliśmy też w „Przedświcie” wydawnictwie kolejne numery Wezwania.
Prześwit podarował nam poczucie bezpieczeństwa, dał broń w postaci drukowanego niezależnego słowa. A możliwość dawania świadectwa, upubliczniania literatury, prawdy, a też naszej niezgody na stan rzeczy, to wszystko było wtedy sensem naszego istnienia.
Mieszkanie Jarka na ostatnim piętrze, zdawało się nam magiczne, pełne zakamarków, z łóżkiem na antresoli pod sufitem, pełne książek i obrazów. Stał też buddyjski ołtarzyk…
Ale „Prześwit” też ciągle nas martwił i niepokoił. Miałem wrażenie, że za wiele w wydawnictwie dzieje się bez zachowania środków bezpieczeństwa, koniecznych w konspiracji. I że to wszystko musi skończyć się katastrofą.
W mieszkaniu odbywały się liczne prace wydawnicze, naświetlano blachy, leżały setki egzemplarzy podziemnych druków, przychodzili drukarze, kolporterzy… – więc każda nawet pobieżna rewizja, spowodowałaby dekonspirację.
Ostrzegałem, a to ja sam wkrótce sprowokowałem katastrofę, która jednak nie nastąpiła.
Po roku ukrywania się, nagle odkryłem, że mam „ogon”, ten fakt był tak nieprzyjemny, że trudno mi było w coś tak paskudnego uwierzyć, więc sprawdzałam swoje podejrzenia na wiele sposobów. I zapewne już obarczony tym ogonem byłem w mieszkaniu Jarka, które zostało namierzone przez tajniaków.
A to ujawniło się w dzień czy w dwa po zatrzymaniu mnie. W samo południe zjawili się u Jarka moi aniołowie stróżowie. Otworzył im zaspany swoje oryginalne, niepokojące w wyglądzie drzwi z bocznym lusterkiem, dzięki któremu przez górna szybkę widział kto idzie. Sam był w piżamie, zwykle chodził spać nad ranem a budził się po południu.
Powiedzieli, że przyszli po moje rzeczy, podejrzewali, że u niego mieszkałem i postanowili go zaskoczyć.
„Starego Jastruna czy młodego?” – zapytał przytomnie Jarek (mój ojciec żył jeszcze wtedy). Po czym spełnił kilka buddyjskich rytuałów przed ołtarzykiem. Zdumiewające mieszkanie, zaspany gospodarz, ołtarzyk, jego zachowanie, wszystko to zrobiło duże wrażenie na funkcjonariuszach.Uznali, że mają do czynienia z szaleńcem i próżniakiem, więc poszli sobie, lekceważąc byle jak ukryte nielegalne druki i matryce.
Potem na przesłuchaniach, jeden z nich burknął – źle dzieje się w tym kraju, niektórzy śpią do dwunastej, wierzą w duchy, trzeba tu zrobić porządek.
Osadzony w Białołęce nie mogłem wiedzieć, że to wszystko skończy się dobrze. Byłem pewien, że z mojej winy nastąpi katastrofa, której zawsze się bałem, przed którą ostrzegałem, nic dziwnego, że zacząłem cierpieć na bezsenność, która nie chce opuścić mnie do dzisiaj.
Już po przełomie w roku 1990 Jan Kott z mojego listu dowiedział się o tym magicznym mieszkaniu w secesyjnej kamienicy, pochylonej nad Teatrem Polskim. Opisałem mu je wtedy nie wiedząc, że w tym domu, w tym mieszkaniu spędził dzieciństwo, co nagle odkrył ze zdumieniem, które bliskie jest metafizycznej grozie. I przypomniał sobie, że to z okien tego mieszkania widział, jak Niemcy wysadzają most na Wiśle w czasie pierwszej wojny światowej. I siedział tu na kolanach Idy Kamińskiej, która zapewne mieszkała obok.
Jan Kott jadąc do kraju na początku lat 90., chociaż już ledwie żywy, dotarł na to okrutnie wysokie piętro, by ujrzeć ściany, które pamiętają jego dzieciństwo i już resztki naszej już legalnej konspiracji lat 80.
Jeszcze raz przywołuję w pamięci magiczność tego mieszkania na ostatnim piętrze secesyjnej kamienicy. Jego zapach, mroczne zakamarki, by przywołać smagłą i szczupłą postać Wacka Holewińskiego. Był współtwórcą „Prześwitu” i jego istotną, niezbędna częścią, ale jego spotykałem rzadziej. Mówił niewiele, minę miał zaciętą i zagadkową, może tłumił swój talent literacki, który rozwinął się dopiero po zwinięciu wydawnictwa.
To paradoks, że „Przedświt” stworzyli dwaj ludzie, jeden już znany literat i malarz Jarosław Markiewicz, oraz Wacek Holewiński, który artystycznie rozwinął się później. W każdym razie obaj poświęcili te lata, by drukować książki innych – milczeli więc by inni mogli mówić.