Paweł Sowiński

Paweł Sowiński

Spełnione marzenia. Wydawnictwo „Przedświt” 1982-1989

(tekst zamieszczony w „Bibule” SWS, czerwiec 2008)

Przede wszystkim chcieliśmy wydawać dobrą literaturę. Opublikowaliśmy nawet kilka tomów wierszy, które nie miały nic wspólnego z opozycyjnością” – podkreśla Wacław Holewiński, lider „Przedświtu”. W gorącym okresie stanu wojennego, gdy powstawała ta oficyna wydawnicza, wcale nie była to motywacja oczywista. W podziemnej „Solidarności” bardzo żywe było przekonanie, że trwa walka z systemem komunistycznym, a wydawnictwa podziemne są w niej ważnym orężem. Poczucie to z czasem słabło, nawet jednak i w drugiej połowie lat 80. wiele osób uważało, że niezależne wydawnictwo musi mieć wyraźnie antysystemowe oblicze, a niezależny autor to człowiek, który nie wydaje w obiegu oficjalnym. „Przedświt” szedł pod prąd takiemu myśleniu. W ramach obozu opozycji współtworzył nurt możliwie apolityczny, nastawiony mniej na publicystykę i zagrzewanie do oporu społecznego, bardziej na książki o charakterze refleksyjnym, dla ambitnego czytelnika. Starano się wydawać literaturę zakazaną w PRL, ale też pozycje, które mogłyby ukazać się oficjalnie. Decydować miała wartość tekstu, a nie jego barwy ideowe.

Taki oryginalny, czasem nie wolny od ekstrawagancji literackiej, profil wydawniczy był zasługą założycieli „Przedświtu”. Wydawnictwo uruchomili Wacław Holewiński i Jarosław Markiewicz. Pierwszy jeszcze przed sierpniem 1980 roku zdobywał doświadczenie drukarskie – najpierw w NOWEJ, a później w jej autonomicznej sekcji Niezależna Spółdzielnia Wydawnicza 1. Drugi jest artystą: uczestnikiem poetyckiej Nowej Fali, malarzem i wyznawcą buddyzmu. W różnych okresach pomagali im w tej pracy: Wiesław Bieliński, Elżbieta Błaszkowska, Jerzy Brukwicki, Tomasz Dolecki, Krzysztof Freisler, Ewa Holewińska, Jerzy Ignatowski, Piotr Jankowski, Tomasz Kwiatkowski, Artur Łęga, Maria Ostrowska, Bogusław Porowski, Krzysztof Siemieński, Wojciech Szczygłowski. Niektórzy z nich to ludzie bardzo zasłużeni dla idei wolnego słowa, jak choćby Ignatowski, inwalida, bez nóg, poruszający się na wózku, który z wielkim zapałem i odwagą składał książki i udostępniał mieszkanie wydawnictwu: „Miał trabanta combi, inwalidzkiego. To był czasem nasz środek transportu” – wspomina Krzysztof Siemieński.

Lata stanu wojennego zaowocowały wielką liczbą nielegalnych publikacji. Wiele wydawnictw podziemnych miało jednak charakter doraźnych drukarni, bez zaplecza intelektualnego, nastawionych na przedruki. „Przedświtowi” udało się stworzyć własny program wydawniczy, przetrwać siedem lat w podziemiu, utrzymać dobre tempo produkcji (corocznie ponad 10, a w najlepszym 1984 roku – ponad 20 tytułów) i duże nakłady (średnio 2-3 tysiące egzemplarzy). W dwa lata po powstaniu wydawnictwo było już postrzegane jako jedno z czołowych w Warszawie. „Stan faktyczny na dzień dzisiejszy (połowa 1984 r.) przypomina nieco sytuację z końca lat 70. Na rynku umocniły się duże firmy: CDN, Krąg, NOWA i coraz bardziej prężny «Przedświt»” – oceniał nieznany informator z kraju w liście do Jerzego Giedroycia. Oficyna zyskała również uznanie wśród ważnych postaci polskiej emigracji na Zachodzie. „Spis autorów i książek wydanych przez „Przedświt” jest naprawdę interesujący – wcale nie zdawałam sobie sprawy dotąd z rozmiarów i poziomu tego wydawnictwa” – pisała z Londynu Lidia Ciołkoszowa do Józefa Lebenbauma w Szwecji. W połowie lat 80. do czołówki wydawnictw podziemnych zaliczali „Przedświt” również analitycy MSW z Zespołu Operacyjno-Sztabowego w sekretariacie szefa Służby Bezpieczeństwa.

W „Przedświcie” pracowało niewiele osób, jak na wielkość jego produkcji (ponad 130 pozycji do końca 1989 roku). Było to możliwie, gdyż w latach 80. druk książek coraz częściej potajemnie i „prywatnie” zamawiano w państwowych powielarniach. Przykład „Przedświtu” – wydawnictwa, które przez długi czas nie miało własnej poligrafii – bardzo dobitnie pokazuje znaczenie drugiego obiegu gospodarczego dla rozwoju ruchu wydawnictw podziemnych. „Wtedy w kraju była już taka sytuacja, że jakbym miał wystarczającą ilość pieniędzy, to mogłem wydrukować wszystko. Któregoś razu pojechałem do państwowej drukarni w zupełnie innej sprawie. Jako malarz drukowałem jakiś plakat na wystawę. To była sobota czy niedziela. Maszyny chodzą. Pytam się: «Co drukujecie?» Oni: «Pan jest artystą, to możemy panu powiedzieć – zwyczajną książeczkę do nabożeństwa. Trzeba jakoś zarobić.» Tłukli książeczki na biblijnym papierze – zupełnie nielegalnie. Pytam: «Czy czegoś innego by panowie nie zrobili?» Oni: «A o czym pan myśli?». Mówię: «Jakiegoś jednego gotowca». Oni: «Możemy pogadać»” – relacjonuje Jarosław Markiewicz. Instytut Matki i Dziecka przy Kasprzaka, przedsiębiorstwo obrotu częściami wtórnym w Alejach Ujazdowski, a nawet drukarnia Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej na ul. Smolnej – to główne punkty na drukarskim szlaku „Przedświtu” i zarazem fragment mapy „podziemnej” Warszawy lat 80, którą warto by kiedyś zrekonstruować.

Niepostrzeżenie nielegalne wydawnictwa coraz mocniej wrastały w tkankę społeczną. Ludzie oswoili się z ich istnieniem. „Gdy w tajemnicy wynosiłem książki z powielarni w Instytucie Matki i Dziecka na Kasprzaka, przez przypadek zawadziłem potężną torbą turystyczną o futrynę drzwi. Przeraziłem się, że wszystko się wyda. Portier uśmiechnął się i powiedział: Dobrze, że bibuła się nie rozsypała” – opowiada Bogusław Porowski. Powielanie tajnych druków przestało być zajęciem garstki niepoprawnych marzycieli, stawało się momentami aktywnością szerszych kręgów społecznych – bardziej przyziemną, mniej sztandarową. „Nasza introligatorka pracowała w ZSMP. Była żoną dżokeja, który uciekł do Austrii i tam jeździł. Ona dostawała marne pieniądze w introligatorni ZSMP. Pracowała dla nas, by sobie dorobić do pensji. Małe mieszkanie, mnóstwo dzieci, ona się uwijała jak w ukropie. Gdy potrzebna była pomoc do przycinania, to ściągała znajomych. Połowa jej rodziny i kolegów przychodziła. Żadnej wpadki nie było, mimo że tego się nie dało ukryć – wspomina Wiesław Bieliński.

Praca w oficynie „bez adresu” nie była jednak ani łatwa ani bezpieczna. Każda konspiracja ma przed sobą niepewną przyszłość. Korzystanie z dojść nie niwelowało ryzyka wpadki czy wręcz groźby wydania milicji przez skorumpowanych drukarzy. Papier i materiały poligraficzne nieraz zdobywano cudem. Osiągnięcie niezłej jakości technicznej, z czego słynął „Przedświt”, wymagało wiele determinacji i inwencji. Po latach w pamięci jego współpracowników bardzo często zachowały się wspomnienia ciężkich paczek z papierem, które trzeba było wynieść z drukarni i zapakować do samochodu. Towarzyszyło temu napięcie nerwowe. Przeładowany samochód osobowy rzucał się w oczy patrolom milicyjnym. Zdarzały się też nagłe ewakuacje sprzętu, czasem mijanie się niemal o włos z tropiącą podziemie Służbą Bezpieczeństwa czy wreszcie zatrzymania, rewizje, konfiskaty i więzienie. Kilka miesięcy w więzieniu spędzili Holewiński, Porowski i Dolecki. Firmie zarekwirowano m.in. trzy nakłady książek, samochód, gilotynę introligatorską i 10 ton papieru.

Dawno zatarły się już szlaki podziemnego kolportażu, a bez niego fenomen polskiego podziemia nie byłby w ogóle możliwy. Ta niewidoczna sieć powiązań czytelników z wydawnictwem była nieraz bardzo przemyślnie utkana. Mniejsze partie książek kolportowali niemal wszyscy ludzie związani z drugim obiegiem. Po pewnym czasie pojawili się wyspecjalizowani kolporterzy, np. filolog z wykształcenia Tomasz Dolecki w „Przedświcie”, rzadko związani tylko z jednym wydawnictwem. Tacy „hurtownicy” brali zwykle większą liczbę egzemplarzy na raz, zamieniając swoje lub cudze mieszkanie w prawdziwy magazyn bibuły. Mieli rozległe kontakty, mogli znacznie przyspieszyć obieg danego tytułu lub zwiększyć jego sprzedaż. W Warszawie, gdzie publikacji niezależnych było najwięcej, system kolportażu tworzył istny gąszcz. „Rozprowadzałem większość nakładu «Przedświtu». Stworzyłem całą sieć, w której mieszałem książki różnych wydawnictw. Miałem w najlepszym okresie 30 punktów. Każdego dnia targałem książki autobusami, większe paczki rozwoziłem taksówkami. Nasze książki docierały także do fabryk, miałem sporo punktów robotniczych. Wieczorem przynosiłem książki do człowieka z Huty Warszawa lub FSO, który był bardzo zmęczony, o godzinie 20 już szedł spać, bo wcześnie rano trzeba iść do pracy. Żona go budziła, by odebrał od mnie książki. To było duże przeżycie” – wspomina Dolecki.

Papier żółknie, farba blednie, rozpadają się prowizorycznie zszyte egzemplarze. Szata graficzna tych publikacji wygląda dziś zgoła nieatrakcyjnie w pełnym kolorów świecie współczesnych mediów. Mało kto dziś jeszcze czyta te książki. Niełatwo więc wytłumaczyć ówczesną popularność wydawnictw niezależnych. Była ona silnie związana z czasami PRL i wraz z nimi odeszła. Książki były wówczas deficytowym dobrem kultury, ale także symbolem trwania opozycji. Czytaniu towarzyszyły inne niż dzisiaj emocje, skoro książka była rzadka, zabroniona lub wręcz mogła zostać zabrana. Z pewnością książki „Przedświtu” miały również swoich uniesionych czytelników i ciekawe życie społeczne. Były dalej powielane, pożyczane, ukrywane, konfiskowane, przemierzały nieraz kręte drogi, zanim dotarły do wyczekujących niecierpliwie odbiorców. Czy budowały one również wspólne mity, proponowały bohaterów, dostarczały przygód? Do jakiego stopnia współkształtowały obraz epoki, myślenie o historii, wizje kultury? Bardzo mało wiemy o tym niewymiernym aspekcie ruchu wydawnictw niezależnych, a z punktu widzenia badacza jest to bardzo ważna część jego historii.

(tekst publikujemy za zgodą redakcji)

Paweł Sowiński – absolwent historii na Uniwersytecie Warszawskim i Szkoły Nauk Społecznych przy Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Od 1998 roku współpracownik Ośrodka KARTA, od 2000 roku pracownik Instytutu Studiów Politycznych PAN. Autor książek: „Komunistyczne święto. Obchody 1 maja w latach 1948-1954”, „Wakacje w Polsce Ludowej”, współredaktor „Opozycja w PRL. Słownik biograficzny 1956-1989”. W 2004 roku uzyskał tytuł doktorski na Wydziale Historycznym UW.