Cezary Listowski

,Strzępy” zacząłem pisać wiosną 1980 roku. Teatr swój widziałem ogromny, a ambicje miałem chyba jeszcze większe. No, może niekoniecznie zbawienie od razu CAŁEJ  ludzkości. To zadanie odkładałem sobie na później. Ale Ojczyzny, Polski, na pewno. Miała to być z założenia proza monumentalna – język Kafki, objętość Prousta albo co najmniej Musila, precyzja Joyce’a, profetyzm Orwella… Mój Odyseusz wracałby  do swojej Itaki nie dziesięć, ani nie dwadzieścia lat.

Na szczęście akurat wtedy kiedy skończyłem pisać pierwszy rozdział, zbuntowała się załoga Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Świdniku i siłą rzeczy zająć się trzeba było czymś zupełnie innym. Zamiast pisać o ,,niemożności” młodej polskiej inteligencji, o beznadziejności jej położenia i poczuciu klęski, trzeba było zakasać rękawy i ostro zabrać się do roboty.

I tak trwało to aż do wprowadzenia stanu wojennego. Ile czasu na myślenie o jakiejś tam literaturze pozostawiało redagowanie regionalnego pisma ,,Solidarność” wiedzieć może tylko ten, kto to przeżył. Rankiem 13 grudnia 1981 roku wyszedłem z domu i jako mieszkaniec Świdnika – znowu siłą rzeczy – swoje kroki skierowałem właśnie do WSK. A skoro trwał tam strajk okupacyjny, zaś na terenie fabryki znajdowała się drukarnia… Z dzisiejszego punktu widzenia czystą głupotą było zamieszczanie w biuletynie, który powielaliśmy w niej w dziesiątkach tysięcy egzemplarzy, stopki redakcyjnej z nazwiskami. W rezultacie po pacyfikacji tej twierdzy, w której zamknęło się kilka tysięcy gotowych na wszystko ludzi, wypadło mi ukrywać się przed SB.

I roboty, tym razem ,,podziemnej”, nadal mi nie brakowało. Aż do wakacji, kiedy to praktycznie wszyscy gdzieś się porozjeżdżali, kontakty się rozluźniły, bieżąca działalność zamarła… Wtedy przypomniałem sobie o rozpoczętej dwa lata wcześniej  powieści, poprosiłem o dostarczenie mi z domu tych bodajże dwudziestu paru stron rękopisu i ,,z marszu” napisałem ją do końca.

Można więc w pewnym sensie powiedzieć, że ,,Strzępy” napisałem z nudów. Ale ponieważ wiedziałem, że z ich pisaniem muszę się spieszyć, pierwotny zamysł skróciłem do objętości absolutnie niezbędnej dla przekazania przesłania, losy młodej już nie tylko inteligencji wzbogacając o doświadczenie smaku odzyskanej i utraconej wolności. Czasu wystarczyło mi jeszcze na przepisanie całości na maszynie. Po wakacjach wróciłem do domu i do pracy. Zarówno tej oficjalnej – w bibliotece Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, jak i podziemnej. Maszynopis ,,zadołowałem” w kilku miejscach, by – w sytuacji całkowitego zaabsorbowania ,,czarną”, codzienną robotą – zupełnie o nim zapomnieć.

Minął rok, może trochę więcej… Któregoś dnia odwiedził mnie w pracy Staszek Królik – w swoim czasie przewodniczący Koła Młodych przy lubelskim oddziale  ZLP, a potem współredaktor biuletynów ,,Solidarności”, i tego ,,przedwojennego”, i tego który robiliśmy w WSK. I zapytał czy przypadkiem nie piszą czegoś ,, literackiego”. Niezrażony zaprzeczeniem tak długo mi marudził, aż przypomniałem sobie o powieści. A ponieważ jedną kopię maszynopisu miałem pod ręką w przepastnej (i niedostępnej dla bezpieki) głębi bibliotecznego magazynu, czym prędzej mu ją przyniosłem. I znowu o wszystkim zapomniałem.

Czemu trudno się dziwić. Przez pierwsze półrocze 1984 roku niemal codziennie słyszało się o kolejnych aresztowaniach. U progu lata ,,siedzących” bliższych i dalszych znajomych miałem chyba więcej, niż tych jeszcze przebywających na wolności. Gorący oddech psów gończych czułem już dosłownie na plecach. Aż tu któregoś dnia jeden z moich ,,kontaktów”, wspólny zresztą i Staszka i mój znajomy, Andrzej Kaczyński, przy okazji rutynowego spotkania informuje mnie mimochodem, że ,,Strzępy” są już na blachach, ale do kolportażu wejdą raczej dopiero po wakacjach.

Przyznaję, że było to dla mnie dużym zaskoczeniem. Szczerze mówiąc jawiło mi się jako coś niepojętego, że w sytuacji gdy ,,wszystko się sypie”, gdy – tak mi się wówczas wydawało tak blisko jest zdławienia woli oporu społecznego co najmniej na kilka lat, komuś nadal się chce ryzykować wolność dla czegoś tak ,,niekoniecznego” jak literatura. Tym bardziej, że moja powieść nie dotykała przecież rzeczywistości stanu wojennego w sposób bezpośredni, a przeciwnie, przesycona symboliką uciekała od niej w stronę jakiejś niemal abstrakcyjnej, parabolicznej wizji.

I tym większy mam dziś szacunek i uznanie dla  ,,Przedświtu”, że w momencie, kiedy papier był tak cenny, a odwaga tak droga, nie pozostawił literatury ,,na lepsze czasy”. Zresztą te ,,lepsze” czasy i to nie tylko dla literatury, zaczęły się mniej więcej właśnie w tym momencie kiedy drukowały się moje ,,Strzępy”. To przecież latem 1984 roku dokonało się przesilenie. Po wstydliwie przeprowadzonej lipcowej ,,amnestii” gołym już okiem można było dostrzec, że bestia ma przetrącony kręgosłup i zaczyna zdychać. I że piszącymi ,,wierszyki”, albo drukującymi ,,Wezwanie”, czy ,,Kulturę Niezależną” zajmować się nie ma siły.

Odtąd wszystko już poszło ,,z górki” to znaczy szybko potoczyło się ku normalności . Która dla literatury, a właściwie dla całej szeroko rozumianej ,,wysokiej” kultury okazała się większym zagrożeniem, niż okres stanu wojennego. No, ale to już temat na zupełnie inne opowiadanie…